To kolejna w ostatnim czasie dobra wiadomość dla polskiej gospodarki. Nasi eksporterzy razem z konsumentami wyraźnie wspierają bowiem wzrost gospodarczy, zasypując tym samym dziurę po spadku inwestycji. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie trend, który widoczny jest nie tylko nad Wisłą, ale w całej Europie. Okazuje się, że ubiegłorocznym motorem unijnych gospodarek była wspomniana duża konsumpcja. Inwestycje były natomiast głównym hamulcowym. Tymczasem polski eksport to w dużej mierze właśnie sprzedaż na Zachód (jedna czwarta przypada na Niemcy), a także dostawy produktów, półproduktów czy po prostu części dla zachodniego przemysłu.

Prognozy na rok 2017 są obiecujące. Wzrost polskiego eksportu w tym roku powinien wynieść nawet 5–9 proc. Skąd ten optymizm? Przede wszystkim stąd, że w końcu po kilku latach siłą napędową unijnych gospodarek znowu powinny stać się inwestycje, co potwierdzają sygnały płynące już z banków i firm leasingowych.

Ożywienie w światowym handlu powoli staje się faktem, mimo że od niedawna po całym globie krąży widmo postępującego protekcjonizmu (za sprawą m.in. prezydenta USA Donalda Trumpa). Pozostaje pytanie o ostatnio zapomniane nieco rynki wschodnie: wracającą do zdrowia Ukrainę, być może znoszącą sankcje Rosję czy sygnalizującą otwarcie gospodarczych granic Białoruś. Ich otwarcie byłoby olbrzymią szansą dla naszych eksporterów, a dzisiaj żaden z analityków nie uwzględnia tego jeszcze w prognozach. Czyli może być jeszcze lepiej.

Jednak wszystkie drogi prowadzą do... złotego. To od siły bądź niemocy polskiej waluty w dużej mierze zależą wyniki naszego handlu zagranicznego. Podane przez GUS saldo sugeruje, że wartość złotego obecnie sprzyja eksporterom i polskiej gospodarce. Można zaryzykować tezę, że w spokojnych czasach złoty już dawno powinien się wyraźnie wzmocnić. Tak się jednak nie dzieje. Odnoszę nawet wrażenie, że złoty czeka tylko na pretekst, by osłabnąć. Eksporterzy znowu się ucieszą. Gorzej z konsumentami zadłużonymi w walutach obcych.