Ani w Polsce, ani w Ameryce. W Stanach przyczynili się do zniszczenia stolicy przemysłu motoryzacyjnego Detroit.

Działacze związkowi KGHM nie przejmują się dramatycznym spadkiem cen miedzi, który zmusił spółkę do wielkiego odpisu. Zdążyli się zabezpieczyć. Wymusili na poprzednim zarządzie, by coroczną nagrodę nie wyliczał tylko w oparciu o zysk netto. A więc tak dramatyczne wydarzenie dla firmy nie obniży premii dla 18-tysięcznej załogi (może wynieść nawet trzy dodatkowe pensje). Choć firma ma poważne kłopoty, związkowcy nie oddadzą nawet guzika.

Podobnie jest w tonącej Kompanii Węglowej, utrzymywanej przy życiu dzięki państwowej kroplówce. Tu również związkowcy nie przejmują się spadkiem cen węgla, który wpędził kopalnie w straty. Nie godzą się nie tylko na restrukturyzację czy obniżenie płac, ale nawet na rozłożenie na dwie raty (w lutym i czerwcu) tzw. 14. pensji, która kosztuje przedsiębiorstwo 226 mln zł. Kiedy zarząd o to poprosił, związkowcy z hukiem zerwali rozmowy. Niewykluczone, że w spółce rozpocznie się teraz spór zbiorowy. Może pójdą do odpowiedniego ministra, tak jak to nieraz praktykowali, np. w Locie, by ustalić, co ma zrobić prezes.

Taki upór to niszczenie własnej firmy. A czym się to prędzej czy później kończy? Zamiast odległego Detroit można polecić związkowcom zwiedzenie kilku miejsc w Polsce, np. warszawskiego Ursusa. W latach 90. związkowcy, grożąc strajkiem, nie zgodzili się na amerykańskiego inwestora i restrukturyzację. Finał znamy. Firma przejadła majątek i zbankrutowała. Na terenach po fabryce traktorów można teraz znaleźć włoską restaurację, fitness club, studio, gdzie kręcono „Taniec z gwiazdami", i noclegownię dla bezdomnych. Ci ostatni mogą być związkowcom najbardziej wdzięczni.