Polacy złaknieni nowych tras i sprawnego poruszania się po kraju dostali przedwyborczy prezent – plan sieci liczącej 3900 km, i to bez żadnego „ale". Co prawda na wyniku wyborów to nie zaważyło, ale rozbudziło nadzieje na powstanie także tych tras, które wcześniej były odkładane na odległą przyszłość.

Kiedy obecne władze Ministerstwa Infrastruktury dokonały analizy tego strategicznego dokumentu, poddały go miażdżącej krytyce, częściowo nawet słusznej – opiewał on bowiem nieomal na 200 mld zł, a prawdziwych pieniędzy było blisko o połowę mniej. Pod hasłem weryfikacji programu i doprecyzowania kwestii umów z wykonawcami nieomal na rok praktycznie wstrzymano rozstrzyganie kolejnych przetargów. Potem ministrowie ruszyli w kraj otwierać trasy, których budowy zaczęły się za poprzedniej ekipy, i sami zaczęli składać inwestycyjne obietnice, a PBDKiA wzbogacił się m.in. o nową drogę S51. Tyle że nadal nie wiadomo, skąd na to wszystko wziąć pieniądze. Pojawiły się co prawda koncepcje tańszego budowania, ale bez konkretnych szczegółów trudno je oceniać.

Oczywiście fakt, że w tym roku krajowa sieć drogowa wzbogaci się o kolejne kilometry tras, jest dobrą wiadomością. Ważne jest jednak to, w jakim tempie będą ogłaszane i rozstrzygane kolejne przetargi. A z tym na razie wciąż są problemy. Plany domykania kluczowych ciągów komunikacyjnych kraju, m.in. budowa brakującego odcinka autostrady A1, brzmią dobrze, ale dopóki nie zmienią się konkrety, będą tylko malowaniem kolejnych kresek na mapie. Przeważająca większość budowanych dróg to efekt decyzji poprzedniego rządu. A ich huczne otwieranie nie odpowiada na pytanie, czy w którymś momencie znów nie ugrzęźniemy w polu.