Żelazo nie klęka, czyli krynicki Iron Run

Zawody od środka: Dziewięć startów w 48 godzin. Ponad 140 kilometrów po górach. Z wyśrubowanymi limitami.

Aktualizacja: 12.09.2017 22:12 Publikacja: 12.09.2017 19:17

Autor tekstu na trasie – Krynica zdobyta po raz kolejny

Autor tekstu na trasie – Krynica zdobyta po raz kolejny

Foto: materiały prasowe

Tekst pochodzi z dodatku specjalnego "8. PKO Festiwal biegowy"

– Witam najtwardszych z twardych – mówi na odprawie organizator Marek Tokarczyk i od razu robi się dobra atmosfera. Krynicki Iron Run zaczyna się w piątek o godz. 16, kończy o tej samej porze w niedzielę. Dziewięć biegów – każdy inny. Główną atrakcją jest to, że nie ma kiedy się wyspać, najeść i odpocząć. I na dodatek trzeba szybko biegać, bo limity są surowsze niż dla uczestników pojedynczych startów.

Jest nas około setki, w tym cztery panie. Mamy własny namiot, serwują nam jedzenie, część tu nocuje. Niektórzy startowali w zeszłym roku, większość debiutuje. – Jesteście szczególną grupą – podbudowuje Marek Tokarczyk. Dobra, dobra, zapisać się łatwo, zobaczymy na trasie.

Dzień pierwszy

Jaką strategię przyjąć? – Nie rzucaj się, biegnij tak, żeby zmieścić się w limitach – radził kolega, któremu rok temu ledwo się ta sztuka udała.

Pierwszy start to jedna mila, czyli 1609 metrów. Niewiele. Ale trzeba ją zrobić poniżej 7 minut. Pamiętając, żeby się od razu nie zarżnąć.

Trzymają nas długo na starcie, napięcie rośnie. Nareszcie. Na początku tempo sprinterskie, w połowie się reflektuję, zwalniam, wpadam na metę pół minuty przed limitem.

Następny bieg o godz. 18.05. Limit – godzina i 40 minut. 15 kilometrów. „Wymagający, z długim podbiegiem" – czytam w informatorze.

Ruszamy. Co tak pędzą? Nie daję się sprowokować i konsekwentnie realizuję założenia taktyczne. Aż do momentu, gdy spadam na ostatnią pozycję. Tak być nie może, więc porzucam taktykę. Kończę 22 minuty przed limitem.

Jest chwila wolnego. Wracam na kwaterę. Przygotowuję bułkę na jutrzejsze śniadanie, gotuję ryż na obiad.

Godz. 22.35 – następny start, 7 kilometrów. Opóźnia się. Wczoraj o tej porze już byłem w łóżku. Początek pod górę, w lesie ciemno, szybki zbieg, na mecie 9 minut do limitu.

Szybko do domu, każda minuta jest cenna. Bułka i banan. Jak Adam Małysz. Jest już grubo po północy. Budzik na godz. 2.30. Ciężko zasnąć, a kiedy się w końcu udaje, już dzwoni.

Dzień drugi

Zbiórka o godz. 3.45. Jedziemy autobusem na start do Rytra. Po pierwszym dniu jestem na 75. miejscu. Na ultra się wszystko pozmienia – obiecuje bywalec.

64 kilometry. Limit – 10 godzin. Najdłuższy bieg i najtrudniejsza trasa. Przehyba, Radziejowa, Rogacz, stok narciarski na Wierchomli, Runek. Znam to ze startu na setkę z poprzedniego roku. Wiem, gdzie trzeba zwolnić i gdzie można przyspieszyć. Ekwipunek skromny: dwa plastry, dwie tabletki przeciwbólowe, agrafka do bąbli, pięć daktyli, cztery małe żelki i telefon.

Rano jest rześko, ale ruszam tylko w kolarskiej koszulce (ma przydatne kieszenie z tyłu) i rękawkach. Ci, którzy ubrali się cieplej, rozbierają się już na pierwszych kilometrach. Podbieg pod Przehybę rozgrzewa, chociaż im wyżej, tym bardziej wieje. Ruszają się drzewa, czapeczka nie trzyma się głowy. Ale później, gdy słońce sięga zenitu, wszyscy dziękują za wiatr.

Tempo słabe, ale jeszcze przed Przehybą mijam paru naszych. Zbieg z Radziejowej nie taki trudny jak w zeszłym roku. Są piękne widoki, stada owiec, żartujący z biegaczy bacowie.

W Piwnicznej pierwszy przepak, czyli miejsce, w którym można się przebrać, najeść, odpocząć. Wysypuję kamienie z butów, ale nie ma co się rozsiadać. Droga daleka, a za kilka godzin gra Legia.

Teraz do Wierchomli. Dobrze pamiętam ten odcinek z zeszłego roku. Moczenie głowy w kałuży, picie wody z rowu. Jestem uzbrojony w dwie butelki. Też jest ciepło, ale chłodzi wiatr. I droga mija szybciej.

Znowu przepak. Znowu bez leniuchowania i rozbuchanej konsumpcji. Ale na trasie pojawiają się już charakterystyczne dla długich startów rozmowy o jedzeniu. Dominują marzenia o schabowym. Na razie mgliste i odległe.

Kamienisty zbieg na Szczawnik. Przede mną pada jeden z setki. Nic ci nie jest? Nic, tylko d... obiłem. Ze Szczawnika wbiegam na Runek. Jakiś młody pyta, ile mam lat. Odpowiadam i zostawiam go z tyłu. Jest ciepło, sporo osób narzeka na skurcze.

Ostatni szczyt, do Krynicy 10 kilometrów. Ten odcinek znam jak własną kieszeń, większość w dół, sama przyjemność. Przyspieszam. I czuję ból w brzuchu. Najpierw prawa strona, potem lewa. Cała przyjemność popsuta. Biegnę na hamulcu, próbując masować bolące miejsca.

Jest meta. Godzina i 20 minut przed limitem. Może piwko? Oczywiście – odpowiadam, niepomny tego, że mam jeszcze dzisiaj dwa biegi. Po zaspokojeniu pragnienia masaż wykonany przez uczennice Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Sączu. Żyć, nie umierać.

Sielanka szybko się kończy. Powrót na kwaterę, kąpiel, jedzenie. Po pierwszej połowie 1:0 dla Legii.

Idę na następny start. Faktycznie, pozmieniało się. Peleton się przerzedził. Na liście wyników tylko 64 osoby. Przesuwam się na 33. miejsce. Do dalszych startów dopuszczani są też ci, którzy przybiegli po limicie. Niektórzy ukończyli, ale nie są w stanie biegać dalej.

Godz. 19. Trzy kilometry. Bez większych emocji. Trzy minuty przed limitem. Legia przegrywa we Wrocławiu.

Godz. 22.05. Pięć kilometrów. Mieszamy się z uczestnikami Nocnego Biegu Rodzinnego, jest doping, podbieg i zbieg, tempo wychodzi szybsze niż w poprzednim starcie. Potem prędko do domu, można pospać sześć godzin!

Dzień trzeci

Pobudka o 6.40. Szybki remanent, nie widać uszkodzeń na ciele i umyśle. Pierwszy jest maraton. Limit – 4,5 godziny. Dużo czy mało? Trasa nie jest płaska, straszą podbiegiem w końcówce i upałem.

Znowu nas ubywa. W namiocie widać znużenie i malkontenctwo. – Żelazo nie klęka – dopinguje wątpiących Marek Tokarczyk.

Startujemy tradycyjnie, w pięciosekundowych odstępach. Na początku mija mnie kilkanaście osób, w drugiej połowie trasy spotykamy się ponownie. Jest ciepło, ale nie upalnie. Nierówno, ale bez stromizn. Nawet końcowy podbieg na Romę okazuje się wyolbrzymiony. A na zbiegu wyprzedzam Patrycję Bereznowską, mistrzynię świata w biegu 24-godzinnym.

Kończę 25 minut przed limitem. Kolega chwali się, że w trójkę zużyli całe opakowanie Nurofenu. Jedna tabletka na 5 kilometrów.

– Coś za świeżo pan wygląda– ocenia mnie masażystka, ale wpuszcza na łóżko. Zjadam banana i ruszamy busem pod Jaworzynę.

Godz. 14.30. Dwa i pół kilometra trasą narciarską. Na szczycie kontempluję, ale szybko trzeba wracać na następny start.

Już ostatni. Bez patrzenia na zegarek i ścigania. Kilometr pokoju. Panie i zwycięzcy wbiegają pierwsi. Zostało nas 52, jestem na 32. pozycji.

Koniec. Szampan, gratulacje, niektórzy płaczą, niektórzy zarzekają się, że już więcej w górach ich noga nie stanie. Nie dla mnie takie deklaracje. Następnego dnia rano ruszam na górską trasę. ©?

Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej"

Tekst pochodzi z dodatku specjalnego "8. PKO Festiwal biegowy"

– Witam najtwardszych z twardych – mówi na odprawie organizator Marek Tokarczyk i od razu robi się dobra atmosfera. Krynicki Iron Run zaczyna się w piątek o godz. 16, kończy o tej samej porze w niedzielę. Dziewięć biegów – każdy inny. Główną atrakcją jest to, że nie ma kiedy się wyspać, najeść i odpocząć. I na dodatek trzeba szybko biegać, bo limity są surowsze niż dla uczestników pojedynczych startów.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Lekkoatletyka
Mykolas Alekna pisze historię. Pobił rekord świata z epoki wielkiego koksu
Lekkoatletyka
IO Paryż 2024. Nike z zarzutami o seksizm po prezentacji stroju dla lekkoatletek
Lekkoatletyka
Memoriał Janusza Kusocińskiego otworzy w Polsce sezon olimpijski
Lekkoatletyka
Grozili mu pistoletem i atakowali z maczetami. Russ Cook przebiegł całą Afrykę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Lekkoatletyka
Maria Żodzik dostała polski paszport. Nowa nadzieja na igrzyska